Moja rodzina z małżonką na czele uważa, że w wielu kwestiach za bardzo filozoficznie podchodzę do życia 🤔🤔. Ale to chyba dobrze, przecież w każdej sprawie trzeba szukać pozytywów i negatywów i interpretować je na własny sposób. Z pomocą zmierzenia się z normalnością lub powrotu do niej przychodzą organizatorzy imprezy GWiNT Ultra Cross. Dystans 110km - NORMAL GWiNT jak sama nazwa wskazuje daje mi niezwykłą nadzieję na to, że jednak jestem normalny 🙂. Nazwa to tylko litery, słowo. Ja doszukuję się jednak symboliki, większego sensu i jakiegoś głębszego przesłania, bo znowu interpretuję to na swój sposób 😁. Bo skoro coś nazywa się NORMAL to jest NORMALne, a jeśli jest się nieNORMALnym a chcę się być NORMALnym to trzeba wystartować w NORMAL GWiNcie, bo jest przecież NORMALny 😅😅. Po głębokiej analizie po zakończeniu biegu stwierdzam, że jednak jestem nieNORMALny, bo w głowie pojawił się pomysł startu w przyszłości na najdłuższym dystansie 100 mil, czyli 165km zwane SUPER GWiNT. Tak!!! Dobrze myślicie. Nie chcę być NORMALny, chcę być SUPER !! Bo skoro nie mogę być NORMALny, to być może mogę być SUPER... ale nie SUPERman'em, tylko po prostu taki zwykły SUPER ja 😎😎😎. Przede mną jednak długa droga. Zanim się to wydarzy, opowiem Wam, jak to jest być zarazem NORMALnym i nieNORMALnym, bo jak już wspominałem wcześniej, choć jestem nieNORMALny to staram się jednak być NORMALny 😜.

     Na bieg, który w obecnym sezonie był dla mnie chyba najważniejszym startem, wybrałem się w piątkowe popołudnie. Do bazy zawodów w Wolsztynie dotarłem około 21:00, pakiet odebrałem, przepak naszykowałem, otuliłem się w cieplutki śpiwór i w pozycji embrionalnej uwaliłem się na tylnym siedzeniu mojego samochodu 😴😴. O dziwo sen był tak twardy, że nie chciałem otwierać oczu, kiedy budzik zadzwonił równo o 1:00. Ale trzeba było. Szybkie śniadanko, aby dodać trochę mocy na start a jednocześnie poruszyć sami wiecie co 😉, ale niestety bez rezultatu 😐. Piątkowe dwie porcje spaghetti bolognese 🍝🍝  oraz dwa zestawy 2forU 🍟🍔, które przyjąłem w McDonald's w drodze do biura zawodów towarzyszyły mi przez połowę biegu... ale o tym później 🙂. Dalej formuła standard, czyli sprawdzenie check listy, wyposażenia obowiązkowego, parę łyków izo i trzeba było się zbierać do autobusu, który zawoził zawodników na start do Nowego Tomyśla. Stresu nie było, a nawet gdyby był, to doskonale zostałby rozładowany w autobusie. Wystarczyło wsłuchać się w konwersację mega pozytywnych osób, które zajęły tył autobusu 😆. Opowieści, jak to jeden z nich zdawał prawo jazdy nie da się zapomnieć 🤣🤣. I nazwanie egzaminatora sędzią 🤣🤣... kto był ten wie. Chłopaki... You made my day 😊.
Do Nowego Tomyśla dotarliśmy równo o 2:30, do startu jeszcze 30 minut, a że było mega zimno 🥶, zostałem w autobusie. Miły kierowca jednak wreszcie grzecznie nas wyprosił, bo musiał wracać. No to marzniemy wszyscy przez kilka minut 🥶, jeszcze szybka fota, odprawa i równo o 3:00 start ‼

     Czy w kolejnych latach stanę się NORMALny, czy może jednak SUPER?? Na to pytanie odpowiedzi na razie nie znam. Ale wiem na pewno, że jeszcze tu wrócę. A więc mój drogi GWiNcie, DO ZOBACZENIA !!! 🖐️🖐️🖐️🖐️

     Do domu kawał drogi, więc po kąpieli 💧 udaję się do samochodu na półgodzinną drzemkę 😴. Jest mi tak błogo, że wyłączam budzik i zasypiam ponownie 😴. Na szczęście po około godzinie się budzę. Mój żołądek wreszcie jest w stanie przyjąć coś konkretnego, więc wcinam spaghetti 🍝 a kiedy moja miseczka jest już prawie opróżniona, zostaje wyczytane moje nazwisko. Czuję się wyjątkowo, każde podium, nieważne czy w imprezie małej czy dużej wyzwala pozytywne emocje i tak również było tym razem. Odbieram statuetkę 🏆 za 1 miejsce w kategorii M30 i wiem, że tegoroczna przygoda z GWiNTem się kończy... piwko już wyparowało, więc czas wracać do domu. 

     "Piwo... dajcie mi PIWO !!" 🍺🍺. Nikt jednak nie słyszy mojego wołania, bo słowa te wypowiadam tylko w mojej głowie. Pragnienie jest tak silne, że przerywam odpoczynek, idę do baru i mówię do Pani "Poproszę dużego Żywca z kija". Boszzzz, jakie te piwo było pyszne !! 😋😋😋

     Wybiegam i ponownie włączam tempomat na ustalone tempo. Na około 60-ym kilometrze spożywam 2 tabletki przeciwbólowe. Biorę je trochę profilaktycznie, ponieważ póki co, dużego bólu nie odczuwam. 
Zaczynam dostrzegać jednak skutki braku uzupełnienia płynów 😫😫. Słońce coraz bardziej zaczyna dawać się we znaki 🌞🌞🌞 a mi się kończy woda i izo. Co teraz ❓. Do punktu jeszcze 11km. Oszczędzam jak tylko mogę, biorę po małych łyczkach, aby tylko dotrwać do Rakoniewic 🥺. Czas się dłuży, słońce wali z nieba, kilometry nie uciekają a mi się chce pić!! Jak daleko jeszcze❓. Męczę się, ale nareszcie wbiegam na asfalt, co oznacza, że się zbliżam. W końcu jest, 76-y kilometr, rynek miasta Rakoniewice, punkt odżywczy a tam żadnego biegacza. Cała woda moja, mogę wypić wszystko !!!! 😃😃 Ale jednak zostawiam trochę dla innych 😉. 
Na miejscu wypijam cały pojemnik półlitrowy i proszę miłe Panie o uzupełnienie płynów na full. Kabanos, pomarańcze, krakersy i w drogę. Do następnego punktu "tylko" 16km. Tempomat obniża prędkość ale dalej bezawaryjny, bo cały czas jednak biegnę w miarę równe kilometry w granicach 5:50 - 6:00. I tak do 84-ego kilometra, kiedy zaczynam odczuwać pierwsze poważne problemy 😡. W końcu przyszedł, wiedziałem, że nadejdzie, to była tylko kwestia czasu... no i jest... KRYZYS 😡😡 !! 
W głowie próbuję powtarzać sobie cały czas - "Tylko biegnij, wolno, z nóżki na nóżkę, ale biegnij i nie przechodź do marszu !!". Teren zróżnicowany, lekkie wzniesienia, ale nie poddaję się. W którymś momencie trasy mija mnie rowerzysta i oznajmia mi, że jestem czwarty 😮😮. Myślę sobie - "jakim cudem, skoro na punkcie przepakowym byłem piąty a przecież nikogo nie mijałem z mojej trasy?". To samo słyszę wkrótce od kolejnego stumilowca, z którym przybijam piąteczkę. Do teraz nie wiem, jak to możliwe, ale okazało się to prawdą na punkcie odżywczym Głodno na 92-im kilometrze, do którego docieram już bardzo zmarnowany 😫. Obsługa punktu wita mnie gromkimi brawami 👏👏, za co jestem im bardzo wdzięczny 👍👍👍. Tam ponownie uzupełniam płyny na full, biorę kilka zakąsek, ale przede wszystkim dowiaduję się, że do trzeciego zawodnika tracę około 20 minut. Do mety 18 kilometrów. Strata właściwie nie do odrobienia, choć w ultra wszystko jest możliwe. Nie poddaję się i podejmuję walkę. Biegnę, sam nie wierzę w to co robię, ale ja cały czas biegnę. Jak to możliwe? 😯 Co prawda tempo już spadło do około 6:30, ale zdarzają się kilometry również poniżej 6 minut. Męczarnia trwa do 102-ego kilometra, kiedy podejmuję jedyną słuszną decyzję... czas już przejść do 👉 marszobiegu . Mam wrażenie, że ostatnie 10 kilometrów, które pokonałem od punktu odżywczego do teraz trwały wieczność ⏲⏲⏲. A do mety jeszcze aż 8 kilometrów !! Czy już czas włożyć słuchawki na uszy i wspomóc się muzyką 🎸🎸❓. Ale przecież nigdy nie słucham muzyki w trakcie biegu. Na tę okoliczność jednak przygotowałem sobie specjalną setlistę 🥁🎸🎤 na wypadek kryzysu. Nie decyduję się jednak choć wiem, że w telefonie czeka na mnie kawał dobrej energii z Sepulturą i Slayerem na czele 🎸🎸🎸. Postanawiam jednak pozostać dalej sam. Tylko ja i samotność długodystansowca.
200 metrów marszu 🚶‍♂ + 800 metrów biegu 🏃‍♂ - taką przyjmuję taktykę i przez 2 kilometry udaje się ją nawet zrealizować. Następnie 300 metrów marszu i biegu tyle, ile będę potrafił. Próbuję, udaje się 1,5km przebiec ale znowu przechodzę do marszu. Co chwilę obracam się za siebie, aby sprawdzić, czy ktoś mnie przypadkiem nie dogania. Ale tam pusto, jest więc nadzieja, że skończę na czwartym miejscu. Wreszcie w oddali widzę Jezioro Wolsztyńskie, co świadczy o tym, że meta tuż tuż 😀, ale jednak ponad 3km jeszcze przede mną. W marszu odpalam internet i chwalę się na klubowej grupie, że za 3km 😎 napiję się piwa 🍺 na mecie. Ta świadomość wywołuje we mnie euforię, ponieważ znowu zaczynam biec. Bieg, marsz, bieg marsz, zerkam na zegarek, na liczniku już 109,5km a ja znowu przechodzę do marszu. Nagle moim oczom ukazuje się meta, na oko jest przede mną około 250 metrów. Zerkam na zegarek i robię w głowie błyskawiczną kalkulację 📱, bowiem okazuje się, że jeśli teraz dam z siebie wszystko to skończę z czasem poniżej 11h. To właściwie nie miało już żadnego znaczenia, ale zawsze lubiłem w biegach cyferki 😉 a 10 z przodu zawsze wygląda lepiej niż 11 🙂. To co wydarzyło się na finiszu, jest dla mnie w chwili pisania tej relacji kompletnie niezrozumiałe 😮😯. Bo oto na 250 metrów przed metą po pokonaniu 110 kilometrów włączam tryb turbo i tempem 3:40 niczym wcześniej wspomniana sarenka 🦌 sunę do mety 🏁. Nie wiem jak, ale zrobiłem to. Koniec!! Meta 🏁!! Czas ⌚ 10:59:53 i czwarte miejsce Open 🏅 oraz 1 🏆 w kategorii M30. Przybijam piąteczki 👋, odbieram gratulacje 🤝, dzwoneczkiem daję znać 🔔, że dotarłem do mety 🏁 i idę na zasłużony odpoczynek. 

     Na liście startowej mojej trasy ponad 80 osób, ale wystartowało ostatecznie 72 biegaczy. Mimo to ustawiłem się z przodu, dzięki czemu od razu po starcie byłem nawet przez sekundę liderem stawki 😎. Zdałem sobie jednak sprawę, że nie jest to dobry pomysł, więc ciut zwolniłem. A potwierdzeniem tego, że jest za szybko był czas pokonania pierwszego kilometra w 5:12 i choć wydawało mi się, że biegnę jak żółw, pozwoliłem się wyprzedzić wielu osobom. Nie liczyłem dokładnie, ale spadłem poza pierwszą dziesiątkę. Istotny był plan i trzymanie się założonego tempa w okolicach ⌚ 5:35 - 5:45. Czas więc włączyć tempomat i lecieć swoje. Po kilku kilometrach stawka się rozciąga, biegniemy przez las, z przodu widzę jakąś czołówkę 🔦, z tyłu nikogo. Docieram do punktu w Wąsowie na 16km. Grzecznie podaję numer startowy, płynów nie dopełniam, za to biorę w rękę kabanosa i lecę dalej. Tym samym wyprzedzam kilka osób, które zrobiły dłuższy postój. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że jeden kabanos to trochę za mało, ale na powrót jest już za późno 🙃. Biorę więc żela o smaku cafe latte, który wchodzi jak masło 🧈 i dalej realizuję plan. Paradoksem jest to, że jestem facetem niepijącym kawy, bo totalnie nie jest mi ona potrzebna do życia. Ale żelek o smaku kawy naprawdę mi zasmakował 😋😋. Tempomat działa bezinwazyjnie. Z palcem w nosie pokonuję kolejne kilometry. Teren w większości płaski, ale oczywiście jak to w crossach bywa, czasem jakieś wzniesienia się pojawiają ⛰, jednak ich trudność nie robi na mnie żadnego wrażenia. W świetnym humorze docieram do drugiego punktu odżywczego w Porażynie na 31km. Napojów dalej mam sporo, więc nie uzupełniam się, za to na miejscu jem kabanosy i pomarańcze 🍊🍊, w rękę biorę kilka krakersów 🍪🍪 i błyskawicznie opuszczam punkt. W dalszej części trasy nie dzieje się nic ciekawego poza tym, że zaczyna świtać ⛅ i mogę wyłączyć czołówkę. Cały czas realizuję założony plan, tempomat działa, błyskawicznie docieram do trzeciego punktu odżywczego Lasówki na 40km. Najwyższy czas uzupełnić płyny. Mili panowie z obsługi pomagają mi napełnić softflaszki, a ja w tym czasie jem kabanosy i pomarańcze. Na drogę znowu biorę kilka krakersów, dziękuję chłopakom za pomoc 👋 i biegnę dalej. Maraton mijam w 3h 58min, czyli zgodnie z planem zmieściłem się w 4h a po chwili mijając któregoś już z kolei stumilowca dowiaduję się, że jestem piąty. Nie jestem szczególnie tym faktem zdziwiony, bo jednak na punktach odżywczych minąłem kilka osób. Wychodzi słońce 🌞🌞 i robi się naprawdę ciepło. Początkowo miałem zamiar przebrać się na punkcie przepakowym na 55-ym kilometrze. Po krótkim namyśle 🤔 postanawiam jednak zrobić to w trakcie biegu, aby stracić jak najmniej czasu na punkcie. Czapkę, rękawiczki i wiatrówkę chowam do plecaka, natomiast starą koszulkę, którą miałem pod kurtką ściągam i trzymam w ręce aż do punktu, aby tam ją zostawić. Tak zaplanowałem sobie już przed biegiem, a że koszulek z różnych imprez mam prawie milion 🙄, jedna mniej nie zrobi mi różnicy. Wbiegam do Grodziska Wielkopolskiego i nagle doznaję uczucia niezwykłej nostalgii 😢, bo oto przebiegam po uliczkach znanych mi z najlepszego biegu na świecie, czyli Półmaratonu Słowaka. Piękne uczucie, szkoda, że w tym sezonie z powodu innych planów nie będzie mi dane wystartować w tej wspaniałej imprezie ☹️. Tymczasem wbiegam do Parku Grodziskiego, zostawiam koszulkę, proszę o porcję makaronu i rozsiadam się. Widzę, że Pani z obsługi idzie już do mnie z workiem przepakowym, grzecznie jednak informuję, że go nie potrzebuję, bo przecież wszystko idzie zgodnie z planem. Nie planowałem długiego postoju, ale w oczekiwaniu na makaron odpalam w telefonie wyniki i sprawdzam, który jestem. Okazuje się, że piąty, daję cynka kolegom z klubu, że połowa trasy już za mną i chwilę odpoczywam. Nie uzupełniam płynów bo mam ich jeszcze dużo. Jak się wkrótce okaże... to był wielki błąd 🤦‍♂️🤦‍♂️, ale o jego szczegółach za chwilę. Bowiem porcja makaronu połechtała moje wnętrze na tyle, że z najdzikszą rozkoszą udaję się do ToiToia 😃 w celu wypróżnienia kanapek z McDonald'a oraz spaghetii z poprzedniego dnia. 
Udało się, YEAH!! 🥳🤩 Jestem lżejszy, teraz polecę jak sarenka 🦌.
Ostatecznie na punkcie spędzam 9 minut. Trochę za długo 😐, bo planowałem maksymalnie 5 minut a nawet mniej, ale przecież z siłą wyższą się nie dyskutuje 😊. 

sparta ultra team home
sparta ultra team home
25 kwietnia 2022

GWiNT ULTRA CROSS
NORMAL GWiNT 110km, 23.04.2022r. WOLSZTYN - relacja Waldka Małolepszego

     "Nikt normalny nie biega ponad 100km" - podobne słowa wypowiedziane zostały zapewne wielokrotnie przez osoby niezwiązane ze światem biegów. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić 😉. Ja sam uważam to zdanie za prawdziwe, dzięki czemu niejako wydaję właściwie wyrok na własną osobę 🤔 i przypinam sobie łatkę osoby nienormalnej 🤪. Ale przecież nigdy nie byłem normalny, bo już od dziecka a później jako nastolatek byłem po prostu inny, choć do teraz staram się to zmieniać 🤭.
Więc co tak naprawdę powoduje u mnie chęć pokonywania takich wyzwań? Być może ciężko to zrozumieć, ale biegi ultra to coś, czego nie można porównać z żadnymi innymi biegami. Jest tu radość, zmęczenie, wkurwienie, wyciszenie się, czas na przemyślenia, zwiedzanie i wiele, wiele innych uczuć, które towarzyszą podczas wielogodzinnej walki na trasie; ale przede wszystkim niezwykłe obcowanie z naturą 🌳 🌲 i łamanie barier, które mnie osobiście tak fascynuje 🤗. Wspomniane przełamywanie barier ludzkiego organizmu to niesamowity trening zarówno fizyczny 😫 i psychiczny 😩 z naciskiem na psychiczny, bo kiedy jesteś już w połowie trasy biegowej a Twoje anioły 👼 i demony 😈 mówią Ci, abyś dał już sobie spokój, Ty dalej musisz napierać 💪💪💪, bo wiesz, że do mety jeszcze daleko. Zero przyjemności, tylko cierpienie i męka 🤮. Nie mówiąc już o tym, że przez kilka kolejnych dni po zawodach jest się wrakiem człowieka 😐. Nie ma w tym żadnej normalności, absolutnie żadnej.